Filozofia firmy

1. Jakość

W czasach PRL-u większość producentów-rzemieślników knociło robotę z uwagi na niską jakość surowców i słabe maszyny, głównie z państwowego demobilu. Jakość ich wyrobów pozostawiała wiele do życzenia, ale ten chłam znajdował zbyt, bo nie było nic innego. Usługi poligraficzne też stały na bardzo niskim poziomie. Ciągłe trudności w zdobywaniu porządnych materiałów (papieru, farb), urządzeń oraz nakładające się na to amatorskie projekty i brak staranności wykonania (bo nikt jej nie wymagał i nie chciał za nią zapłacić), powodowały, że byle co robione było byle jak, na byle czym.
Z zazdrością patrzyłem na opakowania i wydawnictwa z Zachodu i postanowiłem, że oferowane przeze mnie usługi nie będą odbiegać od światowych standardów. Może dzięki temu, dzięki jakości i dopracowaniu kiedyś nasze nalepki ratowały nieudolne zabawki, a obecnie nasze etykiety polonizacyjne znalazły się na wielu produktach największych światowych marek.

 2. Cena i kalkulacja

Większość prowadzących działalność w PRL-owskich czasach najbardziej cieszyło się wtedy, gdy udało im się „zaciąć cenę”. Pamiętam, jak jeden ze znajomych z branży, dowiedziawszy się, po ile sprzedaję dany wyrób poligraficzny, zapytał się zdziwiony, czemu tak tanio. Według niego mogłem krzyknąć dwa razy więcej. „I tak by przecież zapłacili!”…
Nigdy nie stosowałem takich metod. Zawsze uważałem, że cena powinna wynikać z uczciwej kalkulacji i nie mają prawa mieć na nią wpływu domniemane, czy też realne możliwości finansowe klienta. Ponadto powinna być dla niego atrakcyjna, a to wynika z kwoty, jaką klient może na dane zamówienie przeznaczyć. Każdy zleceniobiorca, żeby utrzymać się na rynku, musi być cenowo elastyczny.
Czas pokazał, że to ja miałem rację. Wspomniany kolega dawno zamknął swoją firmę.
W każdej firmie poligraficznej największym mankamentem są kalkulacje. Trzeba je robić szybko i bez przerwy. Nie wolno odmówić, a nikt za nie płaci. Pochłaniają mnóstwo czasu. Sporządza się je w stresie, bo nie można się pomylić. Na ogół, jeżeli klient zaraz po jej otrzymaniu sygnalizuje potwierdzenie zamówienia, zaczynam nerwowo zastanawiać się, czy aby nie popełniłem błędu na swoją niekorzyść. Z kolei cisza w temacie może oznaczać pomyłkę w drugą stronę. Kiedyś, kiedy jeden złoty wynosił dziesięć tysięcy i wszyscy byliśmy milionerami, niechcący, określając cenę, postawiłem o jedno zero za dużo. Zdegustowany zleceniodawca zadzwonił, życząc nam z przekąsem „szerokiej drogi…”. Musiałem go długo przepraszać.
Dobrze, kiedy do kalkulacji można zastosować szablon. Jednak różnorodność zamówień poligraficznych sprawia, że rzadko się to udaje. Praktycznie każde zadanie trzeba liczyć indywidualnie. Na dodatek „w ciemno”. Często założenia podane przez klienta nijak się mają do rzeczywistości. Ale o tym można się przekonać dopiero, gdy przychodzi do realizacji. A podanej ceny nie powinno się podnosić nawet wtedy, gdy przychodzi dołożyć do tematu. Przynajmniej firma Wakans stara się tego nie robić. Podnoszenie cen w trakcie realizacji zamówienia jest praktyką niedopuszczalną i świadczy albo o braku profesjonalizmu, albo o działaniu z premedytacją „na wydrę”.

3. Terminy

Nawet perfekcyjnie wykonana robota, ale nie na termin, nie przedstawia żadnej wartości. W poligrafii terminy mają szczególnie restrykcyjny charakter. Większość poligraficznych zamówień związana jest z konkretnymi eventami i ich realizacja po wydarzeniu mija się z celem.
Moi znajomi drukarze najbardziej skarżą się na presję czasu. Klienci chcą wszystko „na wczoraj”. W rozpędzonym kieracie nie ma kiedy pocydzelować ani nawet dokładnie się przyjrzeć temu, co schodzi z maszyny. Czasem zdarza się oddawać produkt „jeszcze ciepły”, a przecież nic tak dobrze nie robi wyrobom drukarskim, jak sobie chociaż dzień poleżą.
Czemu drukuje się na ostatni moment? Różne są tego przyczyny, ale najczęściej z powodu długiego procesu decyzyjnego. Decyzje zapadają zbyt późno. I to zarówno te, czy drukujemy, jak i te, co drukujemy, czyli dotyczące akceptacji projektu. Korekty, poprawki, korekty po poprawkach i na druk zostaje doba, albo i mniej. Kiedyś po zmaganiach związanych z wydaniem kalendarza, z którym ledwie zdążyliśmy przed świętami, postanowiliśmy wspólnie z Klientem, że pracę nad edycją na następny rok zaczniemy już w marcu. Pierwsze przymiarki do projektu zaczęły się w kwietniu, potem były tysiące wersji i… znowu ledwie zdążyliśmy na koniec roku i nie powstało arcydzieło.
Na początku lat 90., w okresie wielkiego rozkwitu poligrafii prywatnej, siedziałem sobie u kolegi, aż tu naraz wpadł do niego zdyszany klient. Pod pachą miał stertę montaży (komputery dopiero raczkowały i montowało się ręcznie). Od rana po całej Warszawie szukał drukarni, która by mu wydrukowała coś tam (chyba jakiś folder) na jutro. Kolega obejrzał, pomedytował i powiedział: „Dobra, zostaw pan to”. Klient wniebowzięty poleciał, a ja wyraziłem obawę, że na jutro to raczej się nie da, więc po co się podjął. – „Jak to, po co?” – żachnął się kumpel. – „Przecież na jutro nikt mu nie zrobi, więc dalej by latał jak głupi. Dobrze mu z oczu patrzyło, żal mi się go zrobiło, a zatem postanowiłem mu zaoszczędzić tej bieganiny”. – „Dobrze, ale co ty mu powiesz jutro?” – nie dawałem za wygraną. – „Nie wiem… Że prądu nie było na przykład…”
No cóż, można i tak.

4. Najważniejszy jest człowiek

Dla każdego przedsiębiorcy ideałem jest działalność, która polega na wetknięciu rano wtyczki do kontaktu i naciśnięciu guzika. I żeby reszta robiła się sama. Wielu chciałoby w ten sposób funkcjonować także w poligrafii. Ale tak się nie da.
W poligrafii równie ważni, co maszyny i urządzenia, są ludzie, którzy je obsługują. Jak w każdej dziedzinie niektórzy mają w tym kierunku szczególne predyspozycje, do tego są uczciwi, sumienni, staranni, alkohol nie przeszkadza im w pracy, szybko adoptują się do nowych warunków i procedur, pomagają rozwiązywać problemy pracodawcy, nie przysparzając mu nowych. Takich właśnie ludzi starałem się wyłowić i związać się z nimi na dłużej. Dlatego osoby zatrudnione w Wakansie pracują od lat. To samo dotyczy szerokiego grona osób i firm współpracujących oraz dostawców surowców.

5. Nie boimy się wyzwań

Jeden z moich znajomych z branży twierdził, że bierze się tylko za takie tematy, które ma w małym palcu. Na nich przynajmniej nie dołoży. Te, których „nie ma obcykanych”, obciążone są zbyt dużym ryzykiem.
Wachlarz wyrobów i zamówień drukarskich jest tak ogromny, że w poligrafii nie ma mocnych. Każde zlecenie ma swój specyficzny charakter i mogą się pojawić nieprzewidywalne pułapki. Nawet na tematach powtarzanych może zdarzyć się wpadka. Wciąż trzeba być „czujnym jak młody czekista”. Kto, popadając w rutynę, tę czujność straci, polegnie.
Będąc stale czujnym i nie bojąc się wyzwań, staramy się nie rezygnować z żadnego zlecenia. Wszystkie traktujemy indywidualnie i z najwyższą starannością.
Każdy ewentualny unik i zaniechanie to otwarcie furtki dla konkurencji, a to może spowodować jej zatrzaśnięcie przed nami na zawsze.

6. Utożsamiamy się z problemami Klienta

Klient jest mocno zestresowany, gdy musi gdzieś ulokować poligraficzne zlecenie. Czasem nawet bardziej od potencjalnego wykonawcy. Klient nie wie, co ile kosztuje i czy wykonawca zdoła zapewnić odpowiednią jakość usług. A przecież wyroby poligraficzne identyfikowane z daną firmą są jej wizytówką i nie powinny schodzić poniżej pewnego poziomu.
Dlatego przy każdej okazji staramy się pomóc, nawet jeśli zadanie nie mieści się w zakresie naszych kompetencji. Na przykład podpowiedzieć, jak zrealizować (i czy w ogóle da się zrealizować) nietypowy pomysł, określić koszt, polecić solidnego wykonawcę albo wziąć na siebie realizację wydawniczą. Klient ma możliwość dialogu z nami na każdym etapie produkcji. Nie lekceważymy żadnego zamówienia. Nawet te drobne i nieopłacalne winny być wykonane z należytą starannością.

7. Kreacja

Żeby drukować, trzeba mieć co drukować.
Prof. Ksawery Piwocki, rektor warszawskiej ASP, powiedział kiedyś w żartach, że nie lubi grafików, bo to za ich sprawą piękny, czysty, biały papier zostaje pobrudzony farbami. Okropność! Inni z kolei twierdzą, że papier jest cierpliwy i przyjmie wszystko. Też ładnie…
W PRL zwykli „ludzie pracy” nie cenili zawodów twórczych. Artyści funkcjonowali gdzieś w obszarach niezrozumiałych dla zwykłego człowieka. Wizytówka, etykieta, teczka, folder, plakat, kalendarz itd. to konkretny przedmiot, jak w sklepie, i za to można i trzeba zapłacić. A projekt? Jeżeli ktoś miał zamysł, żeby coś wydrukować, udawał się do drukarni. Czyli zaczynał od tyłu. Obecnie niewiele się w tej kwestii zmieniło.
Dlatego równolegle z pracownią sitodrukową w Wakansie powstało studio fotografii reprodukcyjnej, w którym z czasem aparat reprodukcyjny i kopiorama zostały zastąpione komputerami. Studio nawiązało współpracę z wieloma fotografami i artystami grafikami, w tym stałą z Krzysztofem Pawłem i Wojciechem Wenerskimi.

8. Nie jest nam wszystko jedno, co drukujemy

Kiedyś (jeszcze w latach ’80) pojawił się klient z tzw. ulicy i chciał, żeby mu wydrukować jakiś folder czy ulotkę. Przyniósł teksty z fotoskładu do ręcznego montażu rojące się od błędów stylistycznych i źle użytych lub brakujących znaków przestankowych, głównie przecinków. Zasugerowałem poprawienie tych tekstów, na co klient żachnął się, że nie ma na to czasu, a w ogóle to drukarnia jest od tego, żeby drukować, a nie filozofować i wydziwiać. Pożegnałem go. W końcu zakład poligraficzny, gdzie chętnie zamykano oczy i drukowano, był wówczas na każdej nieomal ulicy – nie musieliśmy tego robić.
Mój pracownik, Marek, który wtedy pełnił funkcję mojej prawej i lewej ręki, miał do mnie pretensje, że właśnie przez moje podejście straciliśmy klienta. Niesłusznie.
Jeżeli ktoś nie szanuje pracy cudzej i własnej, nie rokuje dobrze jako klient. Drukowanie wymaga nakładu energii, a tej nie wolno marnować na drukowanie byle czego albo tego samego po raz drugi. Nie wolno marnotrawić prądu i ludzkiej aktywności na produkcję makulatury. Nawet jeśli tak się dzieje z winy klienta i on zapłaci podwójnie, kiedy trafiał się taki przypadek, traktowałem go jako porażkę.
Wielokrotnie poprawialiśmy we własnym zakresie i na własną odpowiedzialność dostarczone i zaakceptowane przez klienta projekty, które zawierały ewidentne błędy. Nie zastanawialiśmy się, kto za to zapłaci. Jedynym kryterium, jakim się kierowaliśmy, było pytanie, czy da się to poprawić, czy nie.

9. Wyłącznie uczciwa konkurencja

Kiedyś, będąc u klienta, zwróciłem uwagę na rolkę nalepek, wykonanych naprawdę ekstra. Pracownica w firmie zleceniodawcy, oddelegowana m.in. do kontaktów ze mną, spytała się, czy mi się podobają. – Owszem – odparłem – świetna robota.
– Pan to jest dziwny człowiek – podsumowała owa pani. – Wszyscy pana koledzy po fachu, jak widzą robotę konkurencji, natychmiast zaczynają wydziwiać i doszukiwać się wad. A pan chwali…
No cóż, zawsze uważałem, że jeśli coś jest zrobione perfekcyjnie, a ja będę twierdzić, że nie, to zrobię z siebie głupka. A jeśli to coś udało się konkurencji, to tym lepiej dla niej. Chapeau bas!
Jeżeli ktoś umie zrobić coś lepiej, taniej i szybciej od nas, należy mu pogratulować, a samemu usunąć się w pokorze.
W latach 80. na pytanie, czy nie drażni mnie, gdy w portfolio niby zaprzyjaźnionych, a de facto konkurencyjnych zakładów widzę swoją produkcję, odparłem, że nie, a wręcz przeciwnie. Cieszy mnie to, bo oznacza, że koledzy doceniają moją pracę, skoro sami się nią chwalą. Znów wyszedłem na człowieka dziwnego.
W naszej wielomilionowej społeczności raczej nie zaistnieje sytuacja, że nikt nic do roboty mieć nie będzie. Nie trzeba stosować brudnych chwytów, podkupywać klientów. Wystarczy miejsca dla wszystkich.

10. Płynność finansowa

Za czasów sławetnego PRL-u, który dla społeczeństwa był jednym wielkim problemem, przynajmniej jednego problemu nie było. Problemu płatności. Z reguły wszelkie transakcje regulowano gotówką (przelewy bankowe szły tygodniami, a nawet miesiącami), chodziło się niekiedy z siatami pieniędzy, ale przynajmniej ja nie miałem kłopotów z nieuczciwymi kontrahentami. W III RP bywało różnie.
Wiedząc, jakim problemem w działalności są sytuacje, kiedy wystawiłeś fakturę, a pieniądze nie przychodzą na czas albo wcale, i znając zasadę: „nie rób drugiemu…”, postanowiłem, że moja firma nigdy nie będzie nikomu nic winna. Wakans reguluje wszystkie swoje należności w terminie i nie nadużywa kredytu zaufania.
Pamiętam głupkowate tłumaczenia niektórych agencji, które na pytanie, dlaczego jeszcze nie zapłaciły faktury, odpowiadały rezolutnie: „bo klient im dotąd nie zapłacił”. Co mnie to obchodzi. Co obchodzi moich dostawców i podwykonawców, czy mi klient zapłacił, czy nie, i co zrobiłem dalej z zamówionym towarem lub usługą. Mogłem je nawet wyrzucić, spalić – zapłacić i tak trzeba.

Tego dekalogu nie wyryto na kamiennych tablicach. Ale jesteśmy mu wierni. Ja, moi wspólnicy, pracownicy i współpracownicy. Tak trzymamy… – Andrzej Zabielski